Wielkość człowieka ocenia się na
podstawie jego imperialnych pragnień. Im więcej zdobywa, tym bardziej rośnie w
siłę. Nie jest już tylko synem macedońskiego króla czy korsykańskim chłopcem
nienawidzącym Francji. Odkrywa, że jako człowiek, otrzymał niezwykły dar
panowania nad tłumem, lawirowania pomiędzy obłudną prawdą i pożytecznym
kłamstwem. Zdrada zostaje podniesiona do rangi okrutnej zbrodni, lojalność –
skrywa pragnienie przejęcia cudzego życia. Zawsze pragnęliśmy być kimś
wyjątkowym. Jednym, chłodnym spojrzeniem zrzucać wrogów z piedestału, samemu
pozostając na samym szczycie. Okrutna natura tkwi w nas od wieków. Jednak
rzadko kiedy się budzi. Raz na jakiś czas na świat przychodzi człowiek obdarzony
większą wrażliwością i determinacją. Nie spiesząc się, zdobywa władzę.
Obserwuje, odkrywa, by potem zniszczyć. A oni jeszcze mu za to dziękują! Takim
właśnie człowiekiem był Ammar Rahman – francuski udziałowiec jednej z
najpotężniejszych firm technologicznych świata. Doradzał przywódcom państw,
wpływał na ich decyzje, zdobywając z każdym dniem większe uznanie i zasoby
finansowe. Wszystko po to, by pewnego dnia zostać większościowym udziałowcem
Sky Company i ogłosić się jej prezesem. Potem już wszystko poszło z górki. Trzy
lata później – w roku dwa tysiące czterdziestym piątym – cały kontynent
Europejski wraz z Bliskim Wschodem zjednoczono w jedną strefę państwową,
podzieloną na poszczególne regiony. Zarządzał nią pojedynczy przywódca wraz z
radą składającą się z dawnych prezydentów i kanclerzy. Ammar Raham został
bogiem swojego własnego, prywatnego królestwa. Pozwoliły mu na to pieniądze,
technologie i innowacyjne patenty, jakimi dysponował, a także przebiegłość,
strącająca przeciwników na samo dno poddaństwa.
Przez pierwsza lata ludzie żyli w
spokoju. Zaakceptowali tę z pozoru błahą zmianę, wzruszając ramionami, gdy ktoś
wspominał o większym znaczeniu technologii Sky Company w ich życiu. Przecież
Sky istniało zawsze – mówili. – Wyprodukowali wszystko, co mam w domu. Roboty,
smartwatche, nawet zamrażarkę. Finansują badania, mają kontrolę nad szpitalami.
Taka zmiana to nie zmiana – powtarzali. Dopiero kiedy kilka lat później
przywódca ogłosił, że naukowcy ostatecznie zakończyli próby tworzenia człowieka
w warunkach laboratoryjnych, podniósł się szum. Znaczna część mieszkańców
strefy zbuntowała się. Chcieli pokojowo wycofać zgodę na produkcję ludzi, lecz
nikt ich nie słuchał. Zostali zmuszeni do walki. Rozsiani po całym kontynencie,
planowali zniszczyć obecny porządek i powrócić do czasów, gdy każde państwo
miało swoją suwerenność, swój język i historię. Ich główna siedziba mieściła
się w regionie polsko-białoruskim, skąd dowódcy różnych narodowości wydawali
rozkazy. Nie zabijać, dopóki nie zostanie się do tego zmuszonym. Ofiar było
wiele. Głównie po stronie rebeliantów. Państwo podziemne okazało się zbyt słabe
w konflikcie z wyszkoloną i doskonale wyposażoną armią strefy. I chociaż
najbardziej zaostrzony konflikt trwał prawie sześć lat, rozszerzając się na
inne kontynenty, buntownicy ostatecznie zostali zgładzeni. Znaczna część z nich
poddała się dobrowolnie, przyjmując wiarę w technologię jako swoją jedyną, a
reszta wylądowała w wydzielonych, otoczonych murami dzielnicach. Na świecie
było takich kilkanaście. Ludzie gnieździli się w nich, z każdej strony
oczekując zagrożenia. Z biegiem czasu świat o nich zapomniał. Umierali. Ich
liczebność z miliona spadła do kilkudziesięciu tysięcy. Żyli, licząc, że każdy
dzień będzie ich ostatnim, podczas gdy za murami świat gnał do przodu. W roku
dwa tysiące dwieście drugim nikt już nie pamiętał o dzielnicach. Tylko czasami
jakieś resztki współczesnych rebeliantów uprzykrzały cywilizowanym ludziom
życie wysadzając most albo laboratorium w powietrze. Poza tym drobnym
mankamentem, Ziemia była idealnie sterylna. Podzielona na cztery osobne strefy,
tkwiła w przekonaniu o własnej doskonałości.
25 marca 2202 r., dżungla w okolicach El
Incendio, Zielona Strefa
Nocne niebo nad dżunglą przysłoniły
ciemne chmury. Światło Księżyca, dotychczas ledwie przebijające się przez
rozłożyste gałęzie wysokich drzew, teraz znikało. Zostawiało chłopaka,
przedzierającego się między grubymi pniami, samemu sobie. Ludzie nigdy nie byli
mu przychylni, ale tej nocy wierzył, że chociaż natura nie zwróci się przeciwko
niemu. W jak ogromnym był błędzie! Wtedy nie wiedział jeszcze, że jego ucieczka
z góry skazana jest na porażkę. Na dwudziestotrzeciowiecznej szachownicy świata
on był zaledwie pionem, zbitym w pierwszym lichym ataku. Brawura była w tym
przypadku przekleństwem.
Potknął się o wystający z ziemi
korzeń. Zaklął siarczyście, gdy jego twarz otarła się o ostry kamień, pomimo
tego wstał i ruszył dalej. Bieg ani nawet szybki marsz nie wchodziły w grę. I
to nie przez liczne krwawiące zadrapania ani siniaki, których nabawił się w
ciągu ostatnich kilku minut. Dżungla była wyjątkowo gęsta. Zmuszała do
przemyślanego stawiania małych kroków. Chrystian jednak nie miał czasu na
myślenie. Uciekał z piekła, a jak wiadomo, takie ucieczki nigdy nie są
luksusowe. Cały czas czuł za sobą oddechy ścigających go strażników. I chociaż
zamiast odgłosu kroków, słyszał pulsującą w jego żyłach krew, wiedział, że oni
gdzieś tam są. Tak jak on, przedzierają się przez nieprzychylną dżunglę, mając
mnóstwo asów w rękawie w postaci praw żołnierskich i robotów tropiących,
ubijających drogę przez wysokie trawy. Chrystian miał szansę. Miał też plan,
który już dawno przestał być aktualny, ale nie zmieniało to faktu, że chłopak
poświęcił wiele dni na przygotowanie go. Ryzyko, że go dorwą było ogromne.
Jeszcze większym szaleństwem było jednak pozostanie między murami obskurnej
dzielnicy, oderwanej od rzeczywistości. Spędził w niej całe życie, cholerne
dziewiętnaście lat, aż w końcu stwierdził, że nie może w niej umrzeć. Nie,
żyjąc ciągle na tych samych kilku kilometrach kwadratowych terenu, zamieszkując
pokój w siedmiopiętrowym pustostanie, żywiąc się przemyconymi,
przeterminowanymi sardynkami z puszki i fasolą. To miało swoje granice. I
chociaż nie był jedynym pragnącym uciec, jako jedyny się odważył. I nawet,
jeśli po chwili mieliby go złapać, to wolał zginąć jako wolny człowiek.
Z ociężałych chmur chlusnął deszcz.
Ogromne krople odbijały się od gałęzi i spadały chłopakowi na głowę. Brudna,
porwana koszulka przywarła do jego chudego ciała, a bose stopy ślizgały się w
porwanych, gumowych klapkach. Wierząc, że ulewa zatrzyma strażników, szedł
dalej. Wolniej, coraz bardziej mozolnie, lecz nadal szedł. Pierwszy raz był
poza murami, więc jedyną mapą, jaką dysponował, była cicha modlitwa błagalna,
by nie okrążyć dzielnicy i nie wrócić pod jej bramę. Poza tym, mógł się znaleźć
wszędzie. Wydawało mu się, że idzie na wschód. Z wychwyconych strzępów rozmów
strażników, które często podsłuchiwał, wywnioskował, że tam znajduje się
jezioro i pierwsze niewielkie miasteczka. Wszystko pozostawił jednak w rękach
Boga.
Miał wrażenie, że wędruje już bardzo
długo, kiedy usłyszał za sobą głosy. Zatrzymał się w pół kroku, nasłuchując. I
chociaż dochodziły one z daleka, nie miał wątpliwości, że należą do trzech
strażników, pędzących za nim w pościgu.
Serce podeszło mu do gardła.
Rozejrzał się dookoła. Wokół znajdowały się tylko wysokie na kilkadziesiąt
metrów drzewa i zwisające z nich liany. Cholera, już po nim! Za chwilę roboty
zbliżą się na wystarczającą odległość, by go wytropić. Nie myśląc wiele, rzucił
się przed siebie. Biegł, a ostre gałęzie rozrywały jego koszulkę i raniły
skórę. Krew spływała po śniadych ramionach, zostawiając za sobą czerwone ślady.
Nie wiedział jak dostrzegł ogromne drzewo z wystającymi korzeniami, rosnące
zaledwie kilka metrów przed nim. Był zbyt otępiały i przerażony, by się
zastanawiać. Wskoczył do nory pod drzewem w chwili, gdy roboty tropiące zaczęły
wyć. Dopiero, kiedy pojawiły się w zasięgu jego wzroku, dotarło do niego, jak
ogromny błąd popełnił. Schował się jak jakiś tchórz, zamiast biec dalej. Szanse
mu malały, a on miał ochotę rozerwać samego siebie na strzępy za swoją głupotę.
Zacisnął mocno zęby, ledwie powstrzymując się przed żałosnym wyciem. Nora
stawała się coraz bardziej ciasna. Serce biło mu jak oszalałe, tętno pulsowało,
a nerwy wisiały na włosku. Z trudem powstrzymał się przed wyskoczeniem prosto
przed twarze strażników, zbliżających się do drzewa.
- Gdzieś tu jesteś, gówniarzu –
stwierdził ktoś niskim, tubalnym głos. – Gdzieś tutaj.
- Jesteś pewien ? – spytał
drugi.
-
Roboty wyją jak oszalałe. Szukasz lepszego dowodu? No dalej, dzieciaku! Pokaż
się.
Chrystian omal nie pisnął ze
strachu.
- Przejdź się kawałek. Musi tu
być.
Strażnicy okrążyli drzewo Chrystiana.
On sam już dawno przestał myśleć. W chwili, gdy niemal był pewien, że jeden z
mężczyzn zajrzy do nory, poczuł na plecach nieprzyjemne drapanie. Jakby mnóstwo
drobnych pazurków wbijało mu się w skórę. Sięgnął ręką za siebie i złapał duże,
włochate stworzenie. Zapiszczało głośno, przerażone. Niewiele myśląc wyrzucił
szczura z nory, a ten z donośnym piskiem przebiegł pod nogami strażnika i
uciekł w las - już bez obaw przed burzą. Ludzie bardziej go przerażali.
- Kurna,
no! – wrzasnął strażnik, odskakując. – To szczur!
-
Co za szczur?
-
Cholerne roboty! Na złom to się nadaje. – Pokręcił głową i wyłączył dwa,
srebrno-czarne łaziki. – Wyczuły szczura.
- Wracajmy do bazy – wtrącił
trzeci mężczyzna.
- Komendant nas zabije, jak się
dowie, że pozwoliliśmy gówniarzowi uciec.
- Musi się dowiedzieć? –
kontynuował tamten. W jego głosie słychać było strach przed dżunglą. Powoli też
zaczynał kichać od deszczu. – W dzielnicy gnojki umierają. Ten też mógł.
Ile świństw tam jest do zarażenia?
- Diego ma rację. Spadamy.
- Ale komendant…
- Przestań być taki zasadniczy.
Chcesz latać po dżungli w tym deszczu? Nie przestanie lać do jutra.
Zaczęli się
zbierać. Chrystian słyszał nadal ciche pomruki niezadowolenia, lecz po
kilku minutach głosy ucichły. Dla pewności jednak postanowił pozostać w norze
jeszcze jakiś czas. Mięśnie bardzo go bolały. A powieki były tak ociężałe, że same
opadały, zmuszając do odpoczynku. Poddał się błogiemu uczuciu, rodzącemu się w
nim po raz pierwszy od bardzo dawna. To tylko chwila – tłumaczył. – Krótka, nic
nie znacząca chwila…
Przybywam za reklamą jaką u mnie zostawiłaś i przyznam się bez bicia, że prolog mnie zaintrygował. Ba, nawet sam opis historii mnie tutaj przyciągnął, a prolog po prostu sprawił, że mam zamiar zostać i zapoznać się z resztą historii Chrystiana. Potrafisz wprowadzić czytelnika w inny - swój własny - świat! A co w tym najlepsze, widać tutaj oryginalność i świeżość, która jak najbardziej przyciąga (wiem, jestem świadoma, że się powtarzam :) )
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!
Hej😃 no, powiem Ci, że czuję się na razie jakbym zabierała się za dobrą książkę... Świat przedstawiony wciąga mnie do siebie.
OdpowiedzUsuńBardzo ciekawie, fajnie przemyślane zakończenie z tym szczurem. No cóż pozostaje tylko pytanie co też ten Christian na rozrabia, że opowiadanie będzie skupiało się wokół niego. Pozdrawiam! ;)
OdpowiedzUsuń