I.

       


             Wędrował spokojnie po wzniesieniach, niczym się nie przejmując. Nie miał żadnych zmartwień. Może trochę za bardzo zmókł, uciekając przed ulewą. Stawiał drobne, pewne kroki, poznając nowe tereny. Był mały, brązowy i miał sześć nóżek. Chrystian po dokładnym przyjrzeniu się niespodziewanemu gościowi, delikatnie przeniósł go na ścianę nory. Sam wyczołgał się z błota, w którym spał. Mięśnie go bolały, a kręgosłup omal nie pękał na drobne fragmenty.
            Stanął przed drzewem, rozciągając się.
            Dżungla po deszczu wyglądała niesamowicie. Musiał przyznać, że był to najpiękniejszy widok, jaki widział. Z drugiej strony, od dzielnicy wszystko było bardziej atrakcyjne. Budziło się w nim nieznane dotąd uczucie ulgi, która omal nie wywołała u niego łez. Był wolny! Nareszcie wolny! Mógł iść, gdzie chce, robić co chce – nikt niczego mu nie narzucał, nie ograniczał. Potomek rebeliantów, walczących o tradycje, zachwycał się cywilizacją, której jego przodkowie tak bardzo nienawidzili. Dżunglą, w której wytępiono wszystkie stworzenia.
            Usiadł na mokrej trawie i zajrzał to zniszczonego plecaka. Zszyte nitką kawałki materiału z trudem utrzymywały zawartość. Nie było tego zbyt wiele. Rozciągnięta koszulka wyprana w deszczówce, krótkie, połatane spodnie, butelka wody i kilka puszek z fasolą i genetycznie modyfikowanym tuńczykiem z terminem ważności na dwa miesiące wstecz. Otworzył jedną z nich i opróżnił połowę. Musiał oszczędzać jedzenie. I chociaż poczucie wolności sprawiało, że miał ochotę pożreć całą jadalną zawartość plecaka, rozsądek podpowiadał, że jeszcze długo może nie znaleźć czegoś do jedzenia. Najbliższe miasto mogło znajdować się dziesięć kilometrów stąd, jak równie dobrze kilkaset. Niepewność nie opuszczała Chrystiana tak samo jak zapach dzielnicy wlókł się za nim od kilku godzin.
            Podniósł się, otrzepał ubranie i ruszył w dalszą drogę na wschód. Co będzie robić, gdy dotrze już do najbliższego miasta? Szybka odpowiedź, jaka mu się nasunęła była wyjątkowo rozsądna: pomyśli o tym, gdy już tam dotrze. Wierzył, że realia życia poza murami są choć odrobinę podobne do tych w dzielnicy. Inaczej będzie musiał przyswoić coś nowego, a to nigdy nie wychodziło mu najlepiej. Od trzynastu lat był sierotą. Nikt nigdy nie pochylił się, by go czegoś nauczyć. Kierował się wolą przetrwania oraz świadomością, że, jeśli on nie pokona ich, oni zniszczą jego. Kimkolwiek byli. Ćpunem z sąsiedniego pustostanu, dzielnicową mafią odbierającą jedzenie czy pyskatą barmanką z jedynej speluny między murami, wyobrażającą sobie, że jest jego matką. Każdemu musiał stawić czoło. Szczekać jak pies i uciekać, gdy zaczynali go gonić. Momenty wahania nie wchodziły w grę. I choć matka, gdy żyła, usiłowała wbić mu do głowy nieistniejące już zasady, po jej śmierci wepchnął je w najdalsze zakamarki umysłu. Moralność? Szacunek? Nie tam. On chciał tylko przeżyć. Cywilizacja dawała mu tę szansę. Była jak zastrzyk energii wstrzyknięty w żyłę. Christian nie miał obaw, że przeznaczona dla niego strzykawka wypełniona jest marnym substytutem.
            Słońce zachodziło, kiedy dotarł do pierwszej wioski. Znajdowało się w niej kilka domów i strzeżony parking. Przemknął się przez dziurę w ogrodzeniu i schował w otwartym bagażniku jednego z osobowych samolotów. Przykrytego kocem, nie zauważył właściciel pojazdu. Wrzucił do środka torbę pełną owoców i zatrzasnął drzwi. Po chwili chłopak poczuł niebezpieczne drżenie. Chwilę zajęło mu stwierdzenie, że źle znosi podróże. Zwrócił śniadanie. Nie przeszkadzało mu to jednak w schowaniu kilku mango do swojego plecaka. Niecałą godzinę później znalazł się z powrotem na ziemi i niepostrzeżenie wymknął z samolotu. Jednak kiedy próbował tej samej nielegalnej formy transportu z innym pojazdem, właściciel dostrzegł go i wyrzucił na zbity pysk z parkingu przed dzielnicą miejskich wieżowców. Chrystian nie miał wyboru, musiał iść dalej. Rozważał pozostanie w niewielkim mieście, lecz doszedł do wniosku, że to zbyt blisko dzielnicy. Po zapadnięciu zmroku, ruszył w dalszą drogę. Po drodze sypiał pod drzewami lub w przydomowych ogrodach. Przechodził przez wiele miejscowości, z których po jego wizycie znikały pewne ilości jedzenia. Kiedyś pewna hakerka komputerowa postanowiła zaprosić gości na świeże ciasto kupione przed zaledwie kilkunastoma minutami. Jak ogromne było jej zdziwienie, gdy wróciła do ogrodu z koleżankami, a ciasta na stole nie było! Jej zapał do bycia duszą towarzystwa szybko zgasł. A Chrystian stawał się coraz bardziej zuchwały w kradzieżach. I chociaż przeczuwał, że to, co robi nie jest w porządku, jego pusty żołądek twierdził inaczej.
            Osiem dni później dotarł do Caracas. Jednego z większych miast Zielonej Strefy, siedziby wielu firm motoryzacyjnych. To tu skręcano najszybsze i najwyżej latające pojazdy. Kilkanaście wieżowców pięło się wysoko ku niebu, ale większość terenów zajmowały parterowe fabryki produkcyjne i hangary. Miasto wypełnione było lotniskami i torami, na których testowano maszyny. Większość mieszkańców pracowała w tej branży. Caracas wyglądało na bogate i wystarczająco duże, by pozostać w nim anonimowym.
            Był słoneczny, wyjątkowo gorący dzień, gdy podjął decyzję o nieopuszczaniu miasta. Siedział na ławce w parku, w brudnych spodniach i podartej koszulce, i wzdychał. Wzdychał nad tym jak wiele udało mu się osiągnąć w ciągu tych kilku dni. Zaszedł tak daleko. I chociaż czuł przerażone spojrzenia przechodniów, zupełnie nie docierało do niego, jak wielkim jest fenomenem w tej sterylnej społeczności. Nie chodziło tylko o zbyt długie, przetłuszczone włosy, zarost czy nieprzyjemny zapach. Coś brudnego czaiło się w jego spojrzeniu. Ktoś, kto miał kiedyś do czynienia z odwagą, zgadywałby, że to ona przerażała tak mieszkańców Caracas. Niczym nieograniczona odwaga bycia sobą. Wydawała się być obślizgłym wężem, wpełzającym powoli do życia czystych cywilizowanych, plującym zabójczym jadem. Nic dziwnego, że ludzie wzdrygali się na ten widok.
            Chrystian wstał, rozciągnął się i ruszył w stronę centrum, w poszukiwaniu czegoś do jedzenia. Jego plecak był pusty. Zresztą, nie nadawał się już do użytku, więc chłopak wyrzucił go w pierwszym znalezionym koszu. Skombinuje inny. Lepszy. W ciągu ostatnich dni to „załatwianie” sobie różnych rzeczy wyjątkowo mu się udawało. Postanowił, że będzie się z tego utrzymywał w miejscu, w którym zostanie na dłużej. Bo pozostanie na zawsze w jednym mieście chyba mu się nie uśmiechało. Pragnął zobaczyć cały świat. Piesza wędrówka i jeżdżenie na gapę wcale nie było takie złe, gdy miałeś zapasy jedzenia. I gdy nie dostawałeś po mordzie.
            W zadbanym centrum nie znalazł żadnego prania wywieszonego na sznurku, ale znalazł samochód dostawczy ze świeżym pieczywem orkiszowym. Skrzynki ze środka wynosił mężczyzna z wystającym brzuchem okrytym sterylnie białym uniformem. Zanim Chrystian zdążył się odezwać, ten uniósł pięść, wygrażając degeneratowi. Chłopak niewiele uwagi poświęcił przekleństwom i, gdy kierowca odwrócił się, by wezwać agentów, zwinął bochenek chleba i uciekł. Po kilku minutach zatrzymał się i skrył w ciemnym zaułku, wierząc, że facet od chleba żartował z tą policją. Usiadł na schodach przy drzwiach ewakuacyjnych niskiego wieżowca i zaczął jeść. Zjadł wszystko. Miasto było tak duże, że bez problemu znajdzie więcej jedzenia. Gorzej z miejscem do spania.
            Rozejrzał się dookoła. Wąska szczelina między dwoma budynkami nie była wcale taka zła. Na jej samym końcu leżało kilka kartonów, których ktoś nieroztropny nie zutylizował. Dobre miejsce na przenocowanie.

            Rzeczywistość nie okazała się tak wspaniała. Chrystian nie wiedział, że dostawy żywności do miasta odbywają się raz na miesiąc, a mieszkańcy strzegą swojego jedzenia jak oka w głowie. Nie można było nawet nikomu wyrwać na ulicy kanapki z ręki, bo nikt zwyczajnie nie jadł, przechodząc chodnikiem. I chociaż w dniu pojawienia się w mieście, znalazł coś na kolację i śniadanie, potem zaczęło być gorzej. Śmietniki w Caracas nie mieściły w sobie zwykłych papierków po odgrzewanym posiłku. Chłopak nie zdawał sobie sprawy, że w cywilizowanym świecie w każdym domu jest utylizator odpadów, który przemienia resztki i opakowania w produkty potrzebne do wytwarzania energii. I tak, zamiast jedzenia, w śmietnikach znajdował srebrne kule, które co jakiś czas zabierane były przez firmę dostawczą, a potem wysyłane do baz energetycznych i tam przetwarzane w prąd. Lecz dobrze oświetlone miasto nie rekompensowało chłopakowi pełnego brzucha. Po trzech dniach nie był w stanie postawić kroku. Zmęczenie w końcu dało o sobie znać. Leżał na kartonach, próbując zasnąć, ale ssanie w żołądku skutecznie mu to uniemożliwiało. Miał ochotę zwymiotować i to uczucie było o tyle okropne, że nie miał czym. W końcu zwrócę swoje wnętrzności – pomyślał. Skulił się, obejmując wątłe ciało ramionami. Zaczął płakać. Cicho, bezgłośnie, jakby i na to nie miał siły. Nie był w stanie nawet się podnieść, gdy dostrzegł, że zasłania go czyjś cień.
            Powoli wstawał nowy dzień.
            Siwowłosy mężczyzna kucnął obok niego, mrużąc z zainteresowaniem oczy. Od dawna nie widział czegoś podobnego. Wola przetrwania w tym dzieciaku była niezwykle silna. Każdy cywilizowany już dawno umarłby z wycieńczenia.
            Sięgnął do kieszeni kombinezonu i wyciągnął nadgryzionego batona energetycznego. Spróbował podnieść chłopaka i wcisnąć mu jedzenie do ust, ale młody bezsilnie opadł z powrotem na ziemię. Z kącika jego spierzchniętych ust wyciekła ślina. Wiedział, że ktoś obok niego jest, jednak nie potrafił dostrzec rysów twarzy. Świat przed jego oczami rozmazywał się i ciemniał. W chwili, gdy usłyszał przekleństwo wypluwane cichym głosem, wszystko zaczął pochłaniać mrok. Nigdy później nie mógł przypomnieć sobie, co się z nim działo od momentu znalezienia go przez nieznajomego, aż do przebudzenia w ciasnej komórce woźnego.
            Obudził go ból głowy. Rozrywał ją od środka, wyrywając czułe nerwy. Chciał krzyczeć z bólu. Gardło miał jednak tak wysuszone, że nie był w stanie czegokolwiek z siebie wykrztusić. Rozchylił wargi, spragniony. Kilka kropel wody zwilżyło jego usta. Uchylił powieki. Chwilę zajęło mu przystosowanie oczu do światła. Dostrzegł siwowłosego mężczyznę pochylającego się nad nim z butelką wody.
            Uniósł ociężałą dłoń i złapał naczynie. Połowa jego zawartości rozlała się na kocu.
 - Nie tak łapczywie – ostrzegł nieznajomy.
            Chrystian nie słuchał. Tak bardzo chciało mu się pić! Opróżnił całą butelkę i odrzucił ją na bok.
 - Masz jeszcze? – spytał.
            Nieznajomy uśmiechnął się z pobłażaniem. Jego niebieskie oczy otaczała siatka zmarszczek.
 -  Nie tak szybko – powiedział spokojnie. – Przez cztery dni leżałeś nieprzytomny. Masz, gówniarzu, szczęście, że żyjesz. Zjawiłem się kilka minut przed agentami. Nietrudno było cię znaleźć. Kiepską kryjówkę sobie znalazłeś jak na chłopaka z dzielnicy.
 - Z..?
 - Tego się nie wyprzesz – roześmiał się gorzko. – Widać to po tobie, dzieciaku.
            Zerwał się z łóżka, gotowy do ucieczki. Ledwie jednak stanął bosymi stopami na podłodze, upadł na nią z hukiem. Nie miał ani odrobiny siły! Jak, na Boga, uda mu się uciec? Odtrącił pomocną dłoń nieznajomego i samodzielnie wczołgał się na łóżko. Jeżeli już mają go atakować, przynajmniej nie podda się bez walki. Oparł głowę o chłodną ścianę, czekając.
            Mężczyzna założył ręce na piersi, uśmiechając się z politowaniem. Był niski i równie drobny jak Chrystian. Jego bladą twarz naznaczały brązowe plamy i zmarszczki. Należał jeszcze do tego pokolenia, które miało wybór sposobu starzenia się.
 - Jak się czujesz? – spytał. Nie uzyskał odpowiedzi. – Kiedy cię znalazłem, umierałeś.
            Chrystian łypnął na niego groźnie. Obcy wyglądał mizernie, ale i tak mógł być zagrożeniem.
 - Nie pytam dlaczego uciekłeś. Nie moja sprawa..! – Usiadł na krześle, przy stole. Cały pokój był dość skromnie umeblowany. Stalowe łóżko, szklany stolik, lustrzana szafa z lodówką i robotem kuchennym. A do tego szwankujący, zeszłoroczny ekran dotykowy powieszony na betonowej ścianie. – Ale skoro już uratowałem ci życie… - Machnął ręką. – Pewnie jesteś głodny. Znajdę coś lekkiego.
            Chłopak obserwował jak staruszek przesuwa palcem po ekranie lodówki, w poszukiwaniu odpowiedniego jedzenia. Pokój go przerażał. Był jak wnętrze ogromnego komputera, w którym ktoś zamknął bezbronnego człowieka. Człowieka, który nie był w stanie nawet unieść ręki!
 - Przydałoby się jakieś mięso, ale nie mam. – Nieznajomy położył na łóżku szklany pojemnik z pomarańczową, gęstą cieczą.
            Chrystian spojrzał na nią z powątpiewaniem, ale jego pusty brzuch nie pogardziłby nawet trucizną. Niepewnie wziął naczynie do rąk. Było niebywale lekkie. Chwilę zajęło mu odgadnięcie jak je otworzyć, a kiedy to się udało, z wnętrza uniósł się słodki zapach owoców. Nie będzie narzekał. Zaczął jeść, nie spoglądając ani razu na darczyńcę. Nigdy niczego nie dostał, więc co..? Teraz ma niby dziękować? Dobre sobie. Zje i sobie pójdzie.
 - Mam na imię Iwan – odezwał się tamten na złość chłopakowi. – Wiesz gdzie jesteś?
            Żadna reakcja nie nastąpiła.
 - Caracas, dystrykt wenezuelski. Północ Zielonej Strefy. A to fabryka produkująca motory i samoloty osobowe. Pracuję tu jako woźny. To nie dzielnica. Tu każdy ma pracę. Nie ma ludzi bezdomnych, więc prędzej czy później by cię dorwali. Miałeś szczęście, że agenci nie znaleźli cię od razu pierwszego dnia. Daleko jest ta twoja dzielnica?
 - Nie wrócę tam – warknął. Z zarośniętą twarzą, wyglądał jak dzikie zwierzę, gotowe do skoku.
 - Nie wyganiam cię. Potrzebuję towarzystwa. Inżynierowie nie lubią woźnych. Dam ci coś do ubrania, umyjesz się. Może być? Nie bój się. Nie jestem wrogiem. Nic mi nie przyjdzie z tego, że cię wydam. Ukrywałem cię cztery dni. Gdyby się o tym dowiedzieli, zamknęliby mnie. – Uśmiechnął się smutno. – Jedz, jedz. Jeszcze mam sporo tego w lodówce.
            Nie oponował. Niewiele czasu zajęło mu pochłonięcie całej zawartości pojemnika. Gdy skończył, spojrzał pytająco na Iwana.
 - Co masz zamiar ze mną zrobić?
 - Nic. – Wzruszył wątłymi ramionami. – Jeśli chcesz, możesz zostać. Coś wymyślimy. Pracujesz, masz jedzenie. A jak chcesz możesz iść. Teraz, jutro, za tydzień.
 - Tego nie dostaje się za darmo – prychnął, odwracając głowę. Bał się bardziej niż kiedykolwiek.
 - Czego? Pomocy? Masz rację. Nie tutaj. Ale uwierz mi, mam swoje lata i trochę już w życiu widziałem. Nie wiem jak jest w tej twojej dzielnicy, ale nędzę też zobaczyłem. I śmierć. Dużo śmierci. Szkoda mi ciebie, dzieciaku. Tylko tyle. Wyglądasz na odważnego. Jak cię już mają zabić to chociaż zginiesz z godnością, nie? A nie na ulicy. Wiesz, rozumiesz… Godność. Ostatnio ludzie o niej zapomnieli, słuchaj. O wielu rzeczach zapomnieli. Chcesz jeszcze jeść?
            Pokręcił głową przecząco. Jego brzuch napuchł po jednym posiłku.
 - Coś wymyślimy – powtórzył Iwan. – Ściągnąłem cię tu po kryjomu. Nikt nie widział. Odpocznij, potem się umyjesz. Iwan krzywdy ci nie zrobi. Odpoczywaj.
            Nie miał siły nie posłuchać. Opadł na poduszki i już po chwili spał kamiennym snem. Choroba nadal czaiła się w jego nieskażonym technologią organizmie. Atakowała komórki, rozgrzewała krew. W nocy temperatura jego ciała drastycznie wzrosła. Dostał ataku drgawek, ledwie przytomny bełkotał niezrozumiale. To była jedna z najcięższych nocy. Wybudził się dopiero po ponad dobie. Nie był w stanie mówić. Przyjął jedzenie, wypijał litry czystej wody. Iwan starał się podawać mu jak najmniej modyfikowanie posiłki, by jego organizm nie doznał wstrząsu. Przez kilka godzin naprawdę żałował, że go tu przytargał. Jeśli chłopak umrze, oni dopadną jego. Co zrobi? Tym razem kajanie się nie pomoże. Dlatego z ulgą przywitał dzień, w którym uciekinier z dzielnicy stanął o własnych siłach. Zdołał nawet wziąć, zaprogramowany na trzy minuty, prysznic. Pełne uzdrowienie przyszło kilka dni później. Przełożeni Iwana odkryli, że ten użycza niezarejestrowanemu gościowi swojego pokoju. Wytłumaczył to odwiedzinami kuzyna z Czerwonej Strefy – najbardziej niebezpiecznej i przerażającej z ziemskich stref. Poszło gładko. Podał dane dawno zaginionego członka rodziny z malezyjskiego dystryktu.
            Chrystian ogolił się i pozwolił ściąć część włosów. Sięgały mu już tylko do podbródka. Jadł więcej, mył się. Ba, nawet zaczął rozmawiać! Jednak jego kontakty ograniczały się tylko do osoby Iwana. Kiedy już rozpoczął pracę jako pomocnik woźnego, z robotami i pracownikami starał się nie dyskutować. Przerażali go. Poza tym, miał mocne postanowienie ucieczki.
   
        
Tydzień później

            Nucił pod nosem tylko sobie znaną melodię, wracając z nocnego czyszczenia głównej hali produkcyjnej. Już od tygodnia pracował w fabryce jako pomocnik woźnego, a także jego daleki kuzyn z Czerwonej Strefy. Nadal trudno było mu się przyzwyczaić do udawania, ale pragnienie przetrwania było dużo większe. Unikał ludzi w obawie, że ci mogliby dostrzec w nim coś podejrzanego. Na przykład to, że nie potrafił między nimi nad sobą panować. Ręce i głos mu drżały, gdy tylko ktokolwiek się do niego odezwał. Pot spływał strużkami po jego plecach, a on z trudem wypowiadał jakiekolwiek słowa. Nawet przy Iwanie był cichy. Fabryka go przerażała. Słuchał rozmów pracowników, obserwował roboty pełzające po halach, cały czas mając wrażenie, że oni wiedzą. Jeszcze dzień i ktoś w końcu zawiadomi strażników o uciekinierze. Ten świat zupełnie nie przypominał cywilizacji z jego wyobrażeń. W dzielnicy myślał o niej jak o krainie wolności, gdzie każdy może osiągnąć sukces. W Caracas jednak wszystko było sterylne, doskonale naoliwione, ale zamiast wolności, w powietrzu unosił się zapach stłumienia. Nie czuł się tam lepiej niż między murami dzielnicy. Często myślał o kolejnej ucieczce.
            Wrzucił odkurzacz na zaplecze i ruszył w stronę pokoju, który dzielił z Iwanem. Odkąd wyzdrowiał, spał na rozkładanym materacu. Właśnie o nim w tej chwili marzył.  W końcu, zbliżała się już druga w nocy.
            Był kilka kroków od drzwi, gdy usłyszał czyjś podniesiony głos. Kto o tej porze odwiedza Iwana? Miał nadzieję, że nikt z ochrony nie dowiedział się o jego fałszywej tożsamości. Dla pewności nie wszedł do środka, a zatrzymał się przed drzwiami, nasłuchując.
 - Nie wiem dlaczego – westchnął nieznajomy mężczyzna niskim, tubalnym głosem. – Salim tak zadecydował. Pyta tylko czy to możliwe.
 - Dużo ryzykuję – odparł Iwan.
 - Dobrze wiesz, że możemy cię zabrać ze sobą. Nie musisz tu tkwić. W końcu cię złapią. A to ostatnia dostawa.
            Iwan odparł coś niezrozumiale. Zniżył głos do szeptu.
 - Daj mi znać o świcie – odparł tamten. – Pomyśl o tym. I uważaj na tego swojego współlokatora. Może być szpiegiem. Trzymaj się, staruszku! Do jutra w nocy, mam nadzieję.
            Chrystian odskoczył od drzwi. Nie miał gdzie się schować. Zaklął cicho i wdrapał się na parapet otwartego okna. Przeskoczył na zewnątrz, z hukiem uderzając o ziemię. Zacisnął zęby, wierząc, że nikt go nie usłyszał. Leżał tak dobre kilka minut, zanim zdecydował się podnieść i wrócić okrężną drogą do pokoju. W środku zastał Iwana. Siedział na łóżku, popalając nielegalnie papierosa.
            Chrystian zdjął koszulkę i zniknął za drzwiami kabiny prysznicowej. Kiedy wyszedł, Iwan nadal siedział w tej samej pozycji.
 - Nie wiedziałem, że palisz. Myślałem, że to zakazane – mruknął chłopak, odwracając głowę. Unikał kontaktu wzrokowego jak ognia.
 - Za to już i tak nic mi nie mogą zrobić – odparł ten gorzko. – Jak obchód?
 - Dobrze. Wszystko wysprzątane. Robot polerujący znowu się zacina.
 - Powiem zaopatrzeniowcom. Wezmę za ciebie jutro nocną zmianę.
 - Po co? – wypalił, zanim zdążył się zastanowić.
            Iwan zmierzył go groźnym spojrzeniem, przypominającym by w kwestiach pracy nie dyskutował.
 - Ostatnio nie mogę spać – skłamał. – Starzeję się.
            Chrystian chciał powiedzieć, że w dzielnicy nie było nikogo, kto dożyłby wieku woźnego, ale się powstrzymał. Miał wrażenie, że powiedzenie tego nie wyszłoby mu na dobre.
 - Mam pięćdziesiąt siedem lat i nigdy nie miałem poczucia, że zrobiłem coś ważnego. Jestem woźnym, a nie bohaterem – powiedział jakby próbował się usprawiedliwić. – Nie nadaję się do tych wszystkich wyczynów. Kiedyś myślałem, że jest inaczej, ale… Nie nadaję się. Wymagają ode mnie zbyt wiele. – Zgasił papierosa i podszedł do drzwi. Zanim je otworzył, odwrócił się w stronę chłopaka. Mars na jego czole sprawił, że wyglądał na jeszcze starszego. – Możliwe, że od jutra będziesz musiał przejąć całą robotę – powiedział i wyszedł.
            Chrystian jeszcze dłuższą chwilę przyglądał się zamkniętym drzwiom, analizując wszystko, co tej nocy usłyszał. Iwan brał udział w jakiejś wielkiej akcji, do której nie chciał się przyznać. A im większą tajemnicę skrywał, Chrystian tym bardziej był jej ciekaw. Wierzył, że jego przyjaciel nie wpakował się w duże kłopoty. Obawiał się, że bez niego nie potrafiłby przetrwać w fabryce choćby dnia. Co z tego, że trochę przytył i wyglądał jak cywilizowany? Umyte włosy i czyste ubranie nie czyniły z niego porządnego człowieka. Cały czas czuł się mieszkańcem dzielnicy, która z biegiem czasu wydawała się być o wiele bezpieczniejsza niż przypuszczał. Tam ludzie go słuchali – był kimś, kto coś znaczył. Potrafił walczyć o swoje i zabierać cudze.  A tutaj..? Obserwowano każdy jego krok. Nie umiał się dostosować. Te codzienne rytuały nie były dla niego. Dusił się. Myśl o odejściu była wyjątkowo kusząca. Miał zapas ubrań, jedzenie zwinąłby z lodówki – z takim bagażem mógłby przemierzyć wiele kilometrów. Może w innym mieście jest inaczej niż tutaj? Może ta sterylność jest specyfiką wyłącznie Caracas? Wierzył, że tak. Doszedł jednak do wniosku, że tej nocy jeszcze sobie tylko pomarzy, a po wydarzeniach kolejnego dnia, zaplanuje ucieczkę. Jeden dzień przecież nie zrobi mu różnicy.

           
            Każdy jego dzień przemijał podobnie. Budził się przed południem, odmawiając wstrzyknięcia sobie dawki energii. Przez dziewiętnaście lat przetrwał, czerpiąc ją tylko ze snu i znikomego jedzenia, więc w nowych warunkach również jej nie potrzebował. Brał zaprogramowany na trzy minuty prysznic, jadł śniadanie i wychodził na popołudniowy obchód. Potem kolejny posiłek, sprzątanie, chwila wolnego i nocne kontrolowanie sterylności hal. Rytuały, które każdego człowieka powinny zniechęcać do jakiegokolwiek działania. Chrystian nie mógł się nadziwić jak ludzie, pracujący w fabryce, mogli to znosić przez lata. On z trudem powstrzymywał się od ciśnięcia odkurzaczem o ścianę. Gdyby nie wdzięczność względem Iwana, roztrzaskałby cały sprzęt na kawałki i rzucił to wszystko w diabły.
            Zbliżała się dwudziesta trzecia, kiedy jasnoniebieskie światła rozbłysły w pierwszej z hal. Odgłos włączanego generatora, dał znać, że Iwan rozpoczął nocną zmianę. Chrystian opuścił pokój i swobodnie przeszedł na zaplecze głównej hali. Wiedział, że każdy podejrzany ruch zostałby wychwycony przez kamery, a roboty stróżujące w ułamku sekundy wycelowałyby w niego broń laserową. Pomimo podekscytowania, zdołał bezgłośnie ukryć się w ciasnej komórce i wyjrzeć przez uchylone drzwi. Z trudem wychwytywał strzępki czyjejś rozmowy. Widok zasłaniały maszyny produkcyjne. Przecisnął się więc przez wąską szczelinę i dobiegł do jednej z taśm. Potknął się o odkurzacz. Cholera, sam go tu zostawił! Odgłos uderzenia rozbrzmiał w jego uszach o wiele głośniej niż w rzeczywistości. Skulił się, czekając aż go dojrzą. Nikt jednak nie nadchodził, więc podszedł bliżej, aż za wyłączonym robotem dostrzegł Iwana. Dłonie mu drżały, gdy wymachiwał nimi, tłumacząc coś stojącemu naprzeciw mężczyźnie. Drzwi od garażu, w którym przechowywano motory, były otwarte. Dochodziły stamtąd podejrzane odgłosy.
 - Za dużo. Zorientują się – szepnął Iwan, zrozpaczony. – Mieliście wziąć Pegazy, a nie Husarię.
 - Iwan, przyjacielu… Nie możemy tracić takiej okazji. Skoro macie tutaj świeżą Husarię, nie będziemy się zadowalać jakimś porumuńskim szmelcem. – Ciemnowłosy mężczyzna z blizną na twarzy uśmiechnął się pobłażliwie. Był wysoki i szeroki w ramionach. Cała jego postawa przyprawiała o dreszcze. Chrystian chyba nie chciałby zostać jego wrogiem. – Tak jak mówiłem, możesz wrócić z nami do siedziby. W porcie czeka statek.
 - Są cenne – uporczywie kontynuował.
 - Dlatego je zabieramy.
 - Umowa była inna.
 - Plany się zmieniły. Roderick szykuje coś wielkiego. To ostatnia dostawa. Jedziesz z nami czy nie?
 - Nie mogę.
 - Jak chcesz. – Zarzucił kaptur ciężkiego płaszcza na głowę. Jego twarzy przysłonił cień. Mówił więcej do Iwana, lecz Chrystian już ich nie słuchał. Lawirował między maszynami, starając się niezauważenie dotrzeć do garażu. Ukrył się za betonowym filarem. Garaż był ogromny, a tuż przy drzwiach wyjazdowych stały trzy rzędy najnowszych motorów. W ich pobliżu stała grupa ludzi, czekających na znak swojego dowódcy. Poszeptywali cos między sobą, śmiejąc się cicho. Chrystian pomyślał, że wcale nie będzie im do śmiechu, gdy dostrzeże ich straż nocna. Wiedział, że powinien znikać stąd jak najszybciej, by nie wpakować się w kłopoty, ale pragnienie zobaczenia czegoś więcej skutecznie utrzymywało go w miejscu. W ostatniej chwili ukrył się z jednym z motorów, gdy tajemniczy rozmówca Iwana wkroczył zamaszystym krokiem do garażu. Iwana z nim nie było.
 - Gotowi? – spytał tubalnym głosem.
            Ludzie skinęli głowami i wsiedli na motory. Także i mężczyzna przywłaszczył sobie jeden z nich. Wszyscy odpalili silniki, ktoś strzelił w panel otwierający bramę. Rozbrzmiał alarm. Brama się uniosła i wszyscy wyjechali na zewnątrz, uciekając przed strażnikami.
            Chrystian, pewny, że go znajdą, nie zastanawiał się długo. Dobiegł do jednej z niebiesko-czarnych Husarii i usiadł na niej. Chwilę zajęło mu zrozumienie jak odpalić maszynę. W końcu się udało! W momencie, gdy do garażu wpadły roboty, on wyjechał na plac testowy. Pierwszy raz prowadził motor. Szybko jednak odkrył, że im szybciej jedzie, tym łatwiej jest mu utrzymać równowagę. W mgnieniu oka dogonił złodziei. Dostrzegli go. Kilka osób zaczęło strzelać. Ktoś krzyknął, a strzały ustały. Mknął, nie oglądając się za siebie. Wiedział, że, gdyby to zrobił, zatrzymałby się. Jechał kilkadziesiąt metrów za uciekinierami do chwili, gdy nie wzbili się w powietrze. Omal się nie wywrócił z wrażenia. Wiedział, że Husaria to motory latające, ale nigdy na własne oczy tego nie widział. Kiedy oni wznosili się w górę, on drżącymi dłońmi próbował znaleźć na ekranie dotykowym opcję latania. Jedną ręką prowadził motor, chwiejąc się na nim niebezpiecznie. Coś świsnęło mu obok głowy. Kilka centymetrów przed nim rozpłynęła się w powietrzu pomarańczowa smuga. Strażnicy byli coraz bliżej. Włączył opcję unoszenia się i zamknął oczy, gdy motor powoli oddalał się od ziemi.
 - Kieruj! – krzyknął ktoś.
            Uchylił powieki i dostrzegł obok siebie ciemnowłosego chłopaka na identycznej Husarii.
 - Kieruj, do cholery!
                       Chrystian dodał gazu i pomknął do przodu. Był kilkanaście metrów nad ziemią. W głowie mu się zakołowało, gdy spojrzał w dół. Miał wrażenie, że wpada w ciemność. Dopiero, gdy wlecieli do miasta, odzyskał przytomność umysłu. Lawirował razem ze swoim towarzyszem między wieżowcami, podążając śladem reszty. Nie miał nic do stracenia! Minęli port i wlecieli nad morze. W oddali migotały światła niewielkiego lotniskowca. To na nim wylądowali. Chrystian z trudem zatrzymał motor, w ostatniej chwili powstrzymując go przed uderzeniem w inne. Oddychał z trudem. Cały dygotał – tak bardzo był przerażony. To byli rebelianci! Znalazł się na jednym statku z rebeliantami! Ze złodziejami! Nie mógł trafić lepiej.  
            Uniósł głowę.
            Patrzyli na niego, czekając. Światło lamp odbijało się na ich twarzach. W ich wyrazach było coś, co mówiło, że wyskoczyliby za burtę, gdyby tego wymagała sprawa. Jakby posiedli tajemnicę czegoś, co jest o wiele ważniejsze od życia. Żadne z nich nie przypominało drugiego. Każdy był tu z jakiegoś powodu, miał swoją historię, która wyrzuciła go spoza kręgu dobrych i lojalnych. Nie pasowali do siebie. Byli jak różnego rodzaju klocki, z których ktoś na siłę zbudował wieżę, a jednak się trzymali. Znali cenę poświęcenia i byli ją gotowi w każdej chwili zapłacić.
            On nigdy nie umiał się poświęcić. Uśmiech spełzł z jego twarzy. Pobladł, zagubiony. Przełknął głośno ślinę.
 - Jestem Chrystian – powiedział po prostu.
            Nikt nie zareagował. Oczekiwali czegoś więcej.
            A on, świadomy, że nie jest w stanie im tego dać, zapragnął uciec. Robiło mu się coraz bardziej gorąco. Pot spływał strużkami po jego plecach. W roboczym kombinezonie wyglądał co najmniej śmieszenie w porównaniu do nich. Czuł się jak kretyn! Odwrócił głowę, uciekając spojrzeniem.
            Coś zaszeleściło. Ktoś wyciągnął broń. Ktoś inny parsknął cicho śmiechem.
            Twarz Chrystiana płonęła jak Londyn w czterdziestym siódmym. Jakim był idiotą, że za nimi poleciał! Uważali go za ofiarę losu.
 - Ty jesteś tym woźnym, którego uratował Iwan.
            Zerknął na mężczyznę, zsiadającego z motocyklu. Był tym, który dowodził akcją w fabryce. Przyglądał się chłopakowi pogardliwie, z lichym zainteresowaniem. Mógłby go zabić siłą jednej ręki.
 - Chłopak z dzielnicy – dodał.
            Ktoś zagwizdał z uznaniem. Napięcie wiszące w powietrzu powoli znikało.
 - Wielu tutaj takich mamy. Słabi z was żołnierze.
            Nie odezwał się. Nie wiedział, co mógłby powiedzieć.
 - Chudzina z ciebie! – krzyknął któryś z młodszych buntowników. Jedna z trzech dziewczyn zaśmiała się, rozbawiona.
 - Dlaczego za nami poleciałeś? – drążył dowódca.
            Wzruszył ramionami.
 - Mogłeś zginąć. Myślisz, że jesteś taki odważny? – zakpił. – Raczej szalony. Nie wyglądasz na kogoś, kto mógłby się do czegoś przydać. Umiesz coś?
            Otwierał i zamykał usta kilka razy, zanim zdołał wykrztusić:
 - Jestem szybki.
 - W sensie?
 - Szybko biegam. – Dlaczego miał wrażenie, że wszyscy patrzyli na niego z politowaniem? Jasne, zaczynał odkrywać, że to, co było ważne w dzielnicy, poza nią nie ma żadnego znaczenia! Jego jedyna przepustka właśnie okazała się śmieciem.
            Dowódca uniósł wargi w krzywym uśmiechu.
 - Jak my wszyscy. Nie mamy na statku sporo miejsca.
            Chrystian bił się  z własnymi myślami. Właśnie ważyła się jego przyszłość. Mógł albo milczeć, albo zrobić coś, co uratuje go przed powrotem do dawnego życia. Prędzej zginie niż tam wróci.
 - Umiem kraść – wyszeptał, spoglądając niepewnie w jakiś punkt na niebie.
 - Co umiesz? – Nie usłyszał.
 - Jestem złodziejem – wyjaśnił głośniej.
            Nastała chwila głuchej ciszy. Chrystian był pewien, że wszyscy słyszą głośny łomot jego serca. Uderzało w żebra jak mała, tykająca bomba. Zaraz wysadzi cały statek w powietrze!
 - No tak… - westchnął mężczyzna. – To już coś. To jak, ludzie, zabieramy go ze sobą?! – zwrócił się do grupy.
 - A nie lepiej go wrzucić do wody? – roześmiał się ktoś.
            Chłopak zbladł momentalnie. Nie umiał pływać.
 - Najpierw go sprawdzimy. Zobaczymy jaki z ciebie złodziej! Jestem dowódcą oddziału. Lazar Kardos. Złaź z motoru, bo zepsujesz. Daniel się tobą zajmie. – Wskazał ruchem głowy na szatyna, siedzącego na motorze obok Chrystiana. Tego, który uratował go przed upadkiem. – Za trzy godziny będziemy na miejscu. Przygotować się! – ryknął, odwrócił się na pięcie i zniknął za drzwiami prowadzącymi w dół statku.
 - No – skwitował Daniel z uśmiechem. – Ale latać to ty nie umiesz.
            Rebelianci powoli zaczęli znikać z górnego pokładu. Kilku podeszło do Chrystiana, przedstawiło się i powitało w szeregach grupy. Poczuł się ważny. Przez krótką chwilę naprawdę miał wrażenie, że uda mu się wśród nich pozostać. Pomimo tego, że dzieliła go od nich cholernie wielka przepaść.
            Obaj zeszli ze swoich motorów. Blondyn omal się nie przewrócił, w ostatniej chwili chwytając się maszyny. Daniel prychnął, zdejmując z dłoni rękawiczki. Był wysoki i szeroki w ramionach, ale nie wyglądał na wiele starszego. Jego brązowe włosy skręcały się w gęste loki. Wrzucił rękawiczki do kosza za siedzeniem, rozejrzał się wokół i – widząc, że są tylko we dwoje – wyciągnął z kieszeni kawałek metalowej płytki. Kucnął przed motorem i zaczął rysować na świeżym lakierze.
            Chrystian nie śmiał zapytać, czemu to robi. Stał tylko, przerzucając ciężar ciała z nogi na nogę i czekał. Oddalili się od kontynentu na tyle, że nie mógł już dostrzec nawet świateł miasta. Statek był wyjątkowo szybki. I choć żołądek Chrystiana przypomniał sobie, że nienawidzi podróży, sam chłopak był wyjątkowo podekscytowany. Uśmiechnął się lekko, pewny siebie.
 - No, i gotowe! – oświecił go Daniel. Odwrócił się i, prezentując swój najbardziej szeroki uśmiech, wskazał na motor. Na czerwonym lakierze, drobnymi literami, wyryte było jego imię. – Teraz już każdy będzie wiedział, że to moje – oświadczył. – Nikt nie ma prawa dotykać moich rzeczy, jasne?
 - J-Jasne.
 - No! – Mrugnął łobuzersko. – Dobrze, że się rozumiemy. Jesteś głodny? Ja umieram z głodu. Chodź, bo wyżrą nam całe jedzenie.
            Nie oponował. Podążył za nowym znajomym. Miał przeczucie, że zaczyna się coś niesamowitego.
            Gdy weszli do środka, wszyscy siedzieli przy stolikach, jedząc i rozmawiając o czymś zawzięcie. Cieszyli się z udanej akcji. Nowe motocykle były im wyjątkowo potrzebne. Stare powoli traciły na swojej szybkości i coraz częściej się psuły.
            Daniel poprowadził towarzysza do stolika na końcu sali. Siedziało już przy nim dwóch chłopaków. Skinęli głowami na przywitanie.
 - To Takara i Valentine – przedstawił ich.
 - Hej – bąknął Chrystian, zajmując miejsce.
 - No, no, no. Nasz złodziej – Valentine zaśmiał się z niego. – Chyba niczego mi nie ukradniesz, co?
 - Swój motor już podpisałem – wtrącił Daniel.
            Blondyn spłonął rumieńcem.
 - Ej, stary! To żart. – Nowy kumpel klepnął go w ramię. – Zawsze tak robię. Nie lubię, kiedy ktoś zabiera m o j e rzeczy. – Spojrzał wymownie na Valentine’a. Brunet uśmiechnął się szeroko w odpowiedzi.
 - Ja tylko pożyczam.
 - Ta, jasne.
 - Żebyś wiedział. Hej, Chrystian! Tak masz na imię, nie? Jak jest w dzielnicy, co? Mamy w siedzibie kilku takich jak ty, ale to takie ofiary losu, że się nawet wysłowić nie potrafią.
 - Jak w dzielnicy – szepnął. Pewność siebie towarzyszy go zawstydzała. Miał ochotę zapaść się pod ziemię. Zdawali się być w czymś lepsi od niego.  W czymś, co ukrywali głęboko w sobie.
            Zanim brunet zdążył chamsko odpowiedzieć, rozległ się głuchy odgłos uderzenia  w stół. Wszyscy jak na zawołanie spojrzeli na dowódcę. Siedział dokładnie naprzeciwko Chrystiana i wyraźnie patrzył na niego.
            Chłopak nie wiedział, gdzie podziać spojrzenie. Wszyscy skupili na nim swoją uwagę.
 - Skoro już tutaj jesteś – zaczął Lazar. – Może nam o sobie opowiesz?
 - Nie ma wiele do opowiadania – szepnął.
 - Życie w dzielnicy musiało być ciekawe.
 - Niekoniecznie.
 - Ale chyba nawet tam docierały wiadomości o rebeliantach?
            Skinął głową w odpowiedzi.
 - Nie jesteśmy spokojnymi ludźmi. Mamy misję.
 - Zaczyna się – westchnął Daniel, odchylając się na krześle. Lazar to był kawał niebezpiecznego chłopa, ale, gdy zaczynał mówić o „misji” stawał się nie do zniesienia.
 - Dobrze wiesz przez kogo urodziłeś się w zamknięciu. Ludzie, którzy rządzą tym światem to zaraza gorsza niż czarna śmierć. Właściwie jeden człowiek. Reszta go słucha. Mówi, że jest potomkiem Rahmana, ale to gówno prawda. Lata temu jego dziad odebrał władzę wnukowi Rahmana. Jest nieobliczalny. Jeżeli programowanie ludzi od podstaw jak gry komputerowej zszokowało to to, co ten facet planuje jest… przerażające. To niebezpieczny człowiek. Trzyma cały świat za gardło. A świat mu pozwala, bo wierzy, że tak jak jest, jest w porządku. A my próbujemy go powstrzymywać.
 - Przygotowujemy się do wojny – wtrącił ktoś głucho.
            Lazar zmroził go groźnym spojrzeniem.
 - Wojna to ostateczność. Dobrze wiecie, że teraz nie jesteśmy na nią gotowi.
 - Jak nie? – obruszył się ktoś inny. – Jesteśmy najlepszymi wojownikami na świecie. Żaden niebieski żołnierz nam nie podskoczy.
 - W ostatniej walce posrałeś się ze strachu, Freeman – rzucił Valentine. – Z ciebie taki wojownik jak ze mnie primadonna.
 - A chcesz, żebym do ciebie podszedł?
 - Nie. Wybacz, wolę panie.
 - Zabije sukinsyna…
 - Zamknąć się! – ryknął dowódca.
            Nastała cisza.
 - Ach, ta węgierska dyscyplina – skomentował szeptem Daniel, uśmiechając się krzywo.
 - Jeżeli chcesz do nas dołączyć, a nie skończyć w kuchni, musisz pokazać, że masz odwagę. Na razie jej u ciebie nie widzę. Reszta sierot, które ktoś uratował z dzielnicy…
 - Ja uciekłem – przerwał mu.
 - Czekaj… - Uniósł dłoń, marszcząc czarne brwi. Przetwarzał w głowie to, co gówniarz właśnie powiedział. – Co zrobiłeś?
 - Uciekłem.
            Wszyscy nastawili uszu. Nawet Daniel spojrzał na niego z podziwem. Od początku wiedział, że chłopak ma jaja!
 - Jak?
            Wzruszył ramionami.
 - Jakoś.
 - To zmienia postać rzeczy. A strażnicy?
 - Szczęście.
 - Każdy powinien trochę go mieć... Ty masz chyba aż za dużo. Ale każdy z nas przeszedł morderczy trening. Nadal przechodzimy. Każdego dnia. Jeśli żołnierze Rodericka mają broń, my musimy mieć siłę, zwinność i szybkość. Inaczej zginiemy. Zawsze musimy być o krok przed wrogiem. – Zamilkł, oczekując, że chłopak coś na to odpowie. Ten tylko nie wiedział co.
 - Rozumiem – wykrztusił po prostu. Miał trenować. Miał walczyć. Proste.
 - Co myślisz o cywilizacji? – spytał już spokojniej.
            Zastanowił się. Powinien mieć jakieś odczucia, ale – szczerze powiedziawszy – nie miał ich wcale. Jeśli dzielnicy nienawidził, to tego świata… Na Boga, widział tylko Caracas i okoliczne miasteczka! Co on wiedział o świecie?
 - Jest mi obojętna.
 - Więc my zaszczepimy w tobie nienawiść – westchnął Valentine przesadnie dramatycznie.
 - Nie nienawiść – odparł Lazar. – Determinację.





5 komentarzy:

  1. Szukałam czegoś ciekawego do poczytania, przeglądałam i tak jakoś tu trafiłam.
    "No nie ma nawet cienia opcji. Akcja w przyszłości, jakieś roboty, nie w tym wcieleniu!"
    Jako, że do obiadu była godzina, to postanowiłam zobaczyć, co ciekawego w telewizji. Włączam wiadomości:
    IMIGRANCI! WSZĘDZIE IMIGRANCI!
    "No dobra... Spójrz na to tak. Może faktycznie masz jakieś dziwnie uprzedzenia? Może to może być... fajne? Może będzie się miło czytać... O tym i tak ciągle trąbią, na fejsie wszyscy dołączają do jakiś dziwnych wydarzeń, czytałaś już milion artykułów o tej tematyce... No ile można?"
    5 minut później xD
    "No dobra, raz, jeden jedyny raz, nigdy więcej. Skoro już to otworzyłam, to lepsze jakieś sci-fi z robotami destruktorami, niż wysłuchiwanie o tak niesamowicie nieprzewidywalnym rozwoju wydarzeń w Europie."
    :P No i się okłamałam. Nie jeden, jedyny raz, bo zapowiada się kolejny.

    Przede wszystkim bardzo się cieszę, że główny bohater nie okazał się totalną niedojdą bez charakteru, ale na przekór moim odczuciom "No ogarnij się, gdzie chcesz uciekać idioto! Wkopiesz kogoś, kto ci pomógł!" zrobił po swojemu i jest konsekwentny. Fajnie, że da się wczuć w jego motywację do działań.
    Roboty (jak na razie) nie pojawiły się w nielubianej przeze mnie niesamowicie formie, tzn. nie ma tych nagle posiadających uczucia, pomagających ludziom w imię wyższej idei, którą poznały dzięki cudownemu programowi dającemu im zdolność samodzielnego myślenia! A! Boskiego programisty też zabrakło, uf.

    Wracając do mojego "No co ty wyprawiasz?!". Doszłam do wniosku, że skoro zaczęłam odczuwać emocje podczas czytania, to naprawdę warto będzie tu zaglądać. Tak więc czekam na więcej :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie mogłam się nie uśmiechnąć, czytając Twój komentarz. Jest bardzo pozytywny! Dziękuję Ci za niego. :)

      Usuń
  2. Aga! Co ty robisz w blogosferze?! :D Dlaczego mi nie zostawiłaś SPAMu, że masz nowego bloga?!
    Muszę ci powiedzieć, że przeczytałem obie części jednym tchem.
    Na początku parę uwag, znalazłem trochę błędów, jednak nie jest ich dużo.
    Prolog:
    Przez pierwsza lata ludzie żyli w spokoju
    Ofiar było wiele. Głównie po stronie rebeliantów. Tak naprawdę nie jest to błąd, ale ja bym z tego zrobił jedno zdanie.
    - Gdzieś tu jesteś, gówniarzu – stwierdził ktoś niskim, tubalnym głos. Chciałaś powiedzieć głosEM.
    I:
    Po zapadnięciu zmroku, ruszył w dalszą drogę. Po drodze sypiał pod drzewami lub w przydomowych ogrodach. (...) W zadbanym centrum nie znalazł żadnego prania wywieszonego na sznurku, ale znalazł samochód dostawczy ze świeżym pieczywem orkiszowym. Powtórzenia.
    A im większą tajemnicę skrywał, Chrystian tym bardziej był jej ciekaw. Składnia mistrza Yody? :D
    Budził się przed południem, odmawiając wstrzyknięcia sobie dawki energii. Na początku myślałem, że z tą energią to taka przenośnia, ale w znaczeniu zbyt dosłownym jest ona trochę nie na miejscu, przynajmniej w moim odczuciu. Jako (były) student biologii medycznej i niedoszły kandydat na medycynę (xDDD) proponuję energię zamienić adrenaliną.
    Twarz Chrystiana płonęła jak Londyn w czterdziestym siódmym. Parsknąłem śmiechem czytając to zdanie. Naprawdę, nie wiem dlaczego. Nadal się uśmiecham, czytając je ponownie. Może to tylko subiektywne odczucia, ale wydaje się trochę nie na miejscu.
    Źle zapisujesz dialogi. Do ich konstrukcji używasz dywizów (-) a nie pauz (—), półpauzy (–), które swoją drogą można stosować zamiennie z pauzami, pojawiają się u ciebie sporadycznie. Generalnie dywizów używamy do złożeń (pół-człowiek pół-wilk; esencja z Syriusza :D), a pauz/półpauz do rozdzielania wyrazów no i do zapisów dialogów.
    Radzę też wyjustować tekst i popracować nad akapitami (sam się z nimi męczę, blogspot potrafi mnie nieźle wkurzyć w tej dziedzinie, aczkolwiek nie jest to niewykonalne!). Błagam, nie rób ich za pomocą spacji. ;_;

    Pomysł ciekawy. Niby na pierwszy rzut oka wychodzi nam klasyczna antyutopia, ale ja to kupuję. Lubię klimaty, w których hoduje się ludzi , masowo klonuje czy też programuje na lepszy model. Trochę zajechało mi Brave New World Huxleya. Podoba mi się główny bohater, ani nie jest sierotą, jak zauważyła powyżej komentująca, ale nie jest też męskim Mary Sue, któremu wszystko wychodzi idealnie. Widać w nim wielką siłę i chęć przetrwania, jednak doskonale pokazujesz jego słabości, co czyni go bardziej ludzkim (może o to chodziło, o kontrast między typowo ludzkimi, wręcz zwierzęcymi instynktami w zestawieniu z tą nowoczesną, sterylną technologią). Piszesz bardzo dobrze, masz świetny, lekki styl, a jednocześnie bogate słownictwo, dobry warsztat. Umiesz opowiadać, wręcz malujesz słowami, czego ogromnie ci zazdroszczę. Naprawdę tekst jest bardzo dobry, mimo tych kilku niedoróbek. Moment, w którym Chrystian trafia do rebeliantów trzyma w napięciu. Widać, że chłopak jest zagubiony, nieporadny, co w jego sytuacji jest raczej naturalne. Zastanawia mnie, jak dalej potoczy się ta historia, co z tą wojną i w co zamieszany jest Iwan, mam nadzieję, że niedługo się tego dowiem? :D
    Pozdrawiam i czekam na kolejne części.
    Musiałem napisać ten komentarz o 4 w nocy, hahah.

    A jeszcze jedno!
    Ta Czerwona Strefa — czyżby Rosja? :D Moje pierwsze skojarzenie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Akapity nie były robione za pomocą spacji,,, No, może ten pierwszy. ;p Dzięki za rady! Następnym razem zwrócę na tekst większą uwagę. Co ja tu robię..? Jak się człowiek wychował na blogach to już chyba nie może się od nich odciąć. Coś o tym chyba wiesz. Taka sytuacja. Ostatnio mój kunszt literacki mocno podupadł, także... Trzeba się poddać krytyce. A tę historię wymyśliłam jeszcze w gimnazjum i tak się przez lata zbierałam i zbierałam, aż w końcu coś napisałam.

      Czerwona Strefa to nie Rosja. No, może trochę ta stalinowska, Jak chcesz się kogoś pozbyć, wysyłasz go właśnie tam.

      Widzę, że nie starzejesz się ani trochę - czwarta nad ranem to dla Ciebie nadal jak środek dnia. :D

      Dzięki wielkie!

      Usuń
  3. Polecam poszukać bety. Jak nie na blogspocie to na forach literackich. Piszesz w Bloggerze czy w Wordzie/Open Officie?

    Ja i starzenie się? :D pfff proszę cię!

    P.S. Oczywiście zapraszam do siebie na lickanthronicon.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń